Recenzja filmu

Ślub doskonały (2023)
Nick Moran
Aleksandra Adamska
Ewa Kasprzyk

Kino Polo

Po seansie zacząłem żałować tych wszystkich dwójek i trójek, które zdarzało mi się wystawiać "Pokaż kotku, co masz w środku" czy innym "To nie tak jak myślisz, kotku". Stały one bowiem na
Rozwija się w takt doskonale znanych motywów, niesie uśmiech i bezpretensjonalną zabawę za pomocą niekoniecznie najbardziej wyrafinowanych zabiegów, opowiada o miłości i niby nikt nie zna, a podbija serca milionów. Disco Polo? Nie, choć blisko – niejedna polska komedia ostatnich lat. "Ślub doskonały" idealnie (żeby nie napisać – doskonale) wpisuje się w ten jakże popularny nurt, który poziomu artystycznego polskiego kina może i nie podnosi (a raczej mocno zaniża), ale wnosi w jego ramy tę samą estetykę, którą ukochali miłośnicy muzyki tworzonej przez Zenka Martyniuka

Z tego powodu trudno oceniać ten film. Bo, gdy się go skrytykuje, wyjdzie się na snoba, gardzącego najniższymi przyjemnościami, tak uwielbianymi przez miliony. Ale chwalić zwyczajnie nie ma za co. No, może poza tym, że – o dziwo – "Ślub doskonały" nie jest, jak zdecydowana większość polskich filmów rozrywkowych, komedią romantyczną, choć może próbował, lecz zupełnie mu nie wyszło. Można go określić dość dostojnym, a przez to całkiem do niego niepasującym mianem komedii qui pro quo, w których niedawno gustował Sławomir Kryński. Po seansie dzieła Nicka Morana zacząłem żałować tych wszystkich dwójek i trójek, które zdarzało mi się wystawiać "Pokaż kotku, co masz w środku" czy innym "To nie tak jak myślisz, kotku". Stały one bowiem na niebotycznie wyższym poziomie od "Ślubu doskonałego". 


Warto chyba zacząć od tego, że to w ogóle nie przypomina filmu. To raczej spektakl wrzucony w kinowy format. Większość scen rozgrywa się w tych samych przestrzeniach, z tymi samymi aktorami, którzy grają tak, by siła ich ekspresji była widoczna nawet w ostatnim rzędzie. Montaż wypada amatorsko, sceny budowane są bez jakiejkolwiek konsekwencji, a jedyną zasadą jest takie kadrowanie, by jak najlepiej wyeksponować duże logo sponsorującego film browaru. Z kolei muzyka to czysta groteska, bo do farsowej komedii na siłę wciśnięto "przeboje" muzyki klasycznej, którymi być może starano się ratować resztki godności ekranowego efektu. Rzecz jasna – z jeszcze gorszym skutkiem. 

Natomiast scenariusz nie zachowuje nawet świętych zasad. Twórcy nie tracą czasu na jakąkolwiek ekspozycję czy rozwój akcji, tylko – bach! – od razu walą po głowach jakże świeżym, odkrywczym i nietypowym motywem, jak stanowcza niezgoda na związek krnąbrnej córki, na dodatek w ciąży, z mężczyzną o nieco bardziej śniadym kolorze skóry. W pierwszej, otwierającej scenie jest jeszcze rozmowa telefoniczna zawiedzionych rodziców z potencjalnym zięciem, próba samobójcza i przypadkowe wyrżnięcie na twarz. Dalej akcja leci jeszcze niżej – na łeb, na szyję. Głowa wpływowego i majętnego rodu – zdolna do wszystkiego matka (w tej roli grająca poniżej swojej godności Ewa Kasprzyk) – bierze się za organizowanie zaaranżowanego ślubu córki z jej księgowym. Czemu akurat z nim? Mnie nie pytajcie… A potem jest tylko gorzej.

   

Gdy niedoszły zięć zostaje zesłany przez wynajętych policjantów gdzieś na wschodnie tereny kraju, w podwarszawskiej rezydencji rozpoczyna się organizacja ślubu, który ma, jak mniemam (niestety wiele elementów fabuły jest tu równie tajemniczych jak te z "Miasteczka Twin Peaks"), zamaskować przed śmietanką towarzystwa fakt, że córka elity lokalnej socjety zaszła we wstydliwą ciążę. 

Główna akcja filmu rozgrywa się w dniu zaślubin. A zaczyna się od tego, że przyszły pan młody (w tej roli grający jak zwykle na poziomie Adam Woronowicz, ale jednak przykro na to patrzeć) budzi się w apartamencie nowożeńców z piękną niewiastą w łóżku, która bynajmniej nie jest jego narzeczoną. W farsę prócz owej pary wplątani zostają świadek (w tej roli grający poniżej jakiegokolwiek poziomu Piotr Głowacki), matka i mniej lub bardziej przypadkowe osoby jak pokojówka, ojciec, panna młoda czy choćby zespół i projektanci sukni. W fabule, jak mniemam (pamiętajcie – jak w "Twin Peaks") chodzi o to, by despotyczna matka nie dowiedziała się o skoku w bok jej przyszłego zięcia, a jednocześnie, by kiełkująca miłość mogła rozkwitnąć. 

Ta jakże oryginalna fabułka rozwijana jest na różne sposoby, niestety niekoniecznie z sensem i swadą. Zupełnie nie wiadomo, dlaczego pan młody i świadek nagle zapragnęli odnaleźć nocną przyjaciółkę, by jej zapłacić (wzięli ją bowiem za prostytutkę), chyba tylko po to, by wypełnić czas ekranowy i skomplikować historię. Albo nocnej przyjaciółce podczas kąpieli wpada do wanny telefon, który sam kręci podwodny film i publikuje na Instagramie (cóż za technologia!). Co wynika z tego, że kobieta staje się gwiazdą internetu? Fabularnie absolutnie nic. Takich dziwacznych, nieśmiesznych, nietrafionych i nawet niekoniecznie pchających akcję do przodu motywów jest znacznie więcej. A właściwie – cały film się z nich składa. 

I gdzie w tym humor? Trudno powiedzieć, szukałem przez cały seans, ale jedynie się domyślam. Z jednej strony dowcip miał tkwić – jak przystało na komedię qui pro quo – w "zabawnych" nieporozumieniach, które śmieszyły być może w komediach z epoki międzywojnia. Później już raczej nie. A tu mamy zrywać boki z tego, że świadek wziął pokojówkę za partnerkę przyjaciela, co pociągnęło za sobą liczne konsekwencje, rozbijające się zazwyczaj o głośne przekrzykiwanie się dwóch wprowadzonych w błąd facetów: tak! nie! tak! nie! Z drugiej – dialogi. Mniej więcej w piętnastej minucie filmu byłem autentycznie pod wrażeniem, że przecież tak nieźli aktorzy dali się namówić na realizację tego scenariusza. To, że robią z siebie i swoich bohaterów półgłówków, to jeszcze nic. Oni zostali zmuszeni do mówienia rzeczy całkowicie niedorzecznych. Moim ulubionym cytatem, który sobie nawet zanotowałem, była inwektywa rzucona przez matkę w stronę świadka: "Gdyby wymyślono pigułki na głupotę, to byłbyś na opakowaniu". Fraza ta określa mniej więcej horyzont humoru, jakim operują autorzy. Poziomu, dodajmy, przepychanki słownej niezbyt rozgarniętych przedszkolaków. Aktorzy najwidoczniej sami byli zażenowani tym, co mają mówić i grać, bo ewidentnie kilkakrotnie autentycznie zaśmiewali się zamiast grać. 


A gdy słowa, zdarzenia czy sytuacje nie są odpowiednio zabawne, to wystarczy je wzmocnić – jak to w polskich komediach bywa – soczystym przekleństwem. I sprawa załatwiona. Sala śmieje się do rozpuku. A z czego dokładnie według twórców powinniśmy chichotać? Zabawne jest wszystko to, co w jakiś sposób ideologicznie kontrowersyjne i odbiegające od "normy", czyli imigranci, homoseksualiści, bogacze, podpite gwiazdki rocka i pazerny ksiądz. Ktoś mógłby powiedzieć, że to prawdziwy głos ludu, który leje po głowie establishment każdej ze stron ideologicznego sporu, ale raczej chodziło o to, by znaleźć poklask u każdej z grup: i u krytyków cwaniakowatych wyższych sfer, i u przeciwników zakłamania Kościoła, i u tych, których śmieszą najbardziej żenujące żarty o homoseksualistach, prostytutkach i kobietach w nieślubnych ciążach. 

Twórcy śmieją się również z wynajętego jako kapela weselna zespołu discopolowego. Ale jest to śmiech tuszujący fakt, że ostatecznie traktują ich jak fajnych chłopaków, co nawet "Ave Maria" zaśpiewają na swojską nutę. Śpiewać może i nie potrafią, ale przynajmniej pośmieszkują, w przeciwieństwie do sztywnego kwartetu smyczkowego. Już choćby to zdradza estetyczne preferencje twórców. Ale nie tylko, bo scenografia, w której rozgrywa się akcja, również wskazuje na horyzont ambicji rodem z piosenki chodnikowej: jak ślub – to tylko w dworku z kolumnadą, jak dekoracje – to czerwone balony, jak szyk – to białe garsonki, a jak suknia – to czerwony tiul. No i miłość, miłość zawsze jest najważniejsza; szalona, do zielonookiej dziewczyny, która nie jest aniołem. A humor, sens, logika? To w "Ślubie doskonałym" niestety tylko chwile, chwile, tak ulotne jak motyle. 
1 10
Moja ocena:
2
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones